Tom Hanks gościem Yoli 2008-02-21



Yola Czaderska-Hayek: Dla aktora to szczególne wyzwanie: zagrać postać autentyczną, i to nie z podręczników historii, ale taką, która wciąż żyje i może ocenić, na ile filmowa kreacja jest zgodna z rzeczywistością. Czy łatwo było Ci się utożsamić z Charliem Wilsonem?

Tom Hanks: Wiele nas różni, choćby styl życia. Charlie na przykład nie rozstaje się z butelką Chivas Regal, a ja w ogóle nie piję alkoholu. Ale za jedno szczerze go podziwiam: to człowiek całkowicie pozbawiony hipokryzji. Przyznaje się do wszystkich złych nawyków, do korzystania z różnych niedozwolonych używek. Sam mówi: "Wypiłem, wypaliłem i zażyłem absolutnie wszystko, co można było wypić, wypalić lub zażyć". Nie ukrywa nic, żadnych wstydliwych spraw. W pewnym momencie sam go spytałem: "Charlie, jakim cudem wygrywałeś kolejne wybory?". Konkurenci z opozycji wielokrotnie obrzucali go błotem, zarzucali mu alkoholizm, seksualne molestowanie i rozmaite inne grzechy. Tymczasem Charlie wychodził na mównicę i stwierdzał: "Możecie o mnie opowiadać, co wam się podoba. Że marnuję wasz czas, że jestem najgorszym kongresmenem w historii... A ja wam tylko pokażę, co się działo przez ostatnie dwa lata. Polepszyliśmy opiekę zdrowotną, zasililiśmy fundusz weteranów... Te pieniądze udało mi się dla was zdobyć". Rozmawiał z ludźmi szczerze: "Nie jestem bez wad, ale potrafię zadbać o wasze sprawy". Nie muszę zgadzać się z nim w stu procentach, ale naprawdę podoba mi się jego upór i konsekwencja. Charlie zawsze mówił to, co myślał, a nie to, co inni chcieli usłyszeć. Nie zależało mu na tym, aby wykreować wizerunek fajnego faceta. Wolał być twardym i skutecznym politykiem - a przede wszystkim uczciwym.

Uczciwy polityk! A wydawałoby się, że tacy nie istnieją...

Pamiętaj, że dzisiaj Charliego Wilsona nie ma już w Kongresie... Nawiasem mówiąc, pytałem go, czy nie brakuje mu tamtych dni. Stwierdził: "Ani trochę". I dodał, że dzisiaj praca w Kongresie wygląda zupełnie inaczej, niż kiedyś. Za jego czasów kongresmeni zjeżdżali się na obrady w poniedziałek i do czwartku wieczorem trwała burza mózgów, która przynosiła jakiś konkretny efekt. A potem w piątek wszyscy rozjeżdżali się z powrotem do domów. Dzisiaj już w czwartek Kongres świeci pustkami i ze świecą można szukać człowieka, który ma coś konkretnego do powiedzenia. Z reguły politycy zaprogramowani są tak, by na widok kamery czy mikrofonu recytować ładne, efektowne formułki. Ale historia lubi się powtarzać. Wierzę w to, że prędzej czy później znów znajdą się ludzie, którym zależy na sytuacji w kraju i którzy autentycznie będą zaangażowani w swoją pracę. Jestem dziwnie spokojny, że szczerość i uczciwość będą znowu w cenie.

A nie kusiło Cię, by samemu zająć się polityką?

A wyobrażasz sobie kogoś takiego, jak ja, w tej branży? (śmiech) Nie, dziękuję. Za słabo się na tym znam i nie ciągnie mnie do gubernatorskiego fotela. Co innego Arnold Schwarzenegger - polityka to jego żywioł. Czuje się na tym polu jak ryba w wodzie. Jako gubernator Kalifornii wyznaczył sobie określone cele i osiąga je jeden po drugim. Nie zawsze zgadzam się z jego poglądami, ale muszę przyznać, że ten człowiek ma poczucie misji i idzie do przodu jak burza. To naprawdę robi wrażenie. Moim żywiołem polityka zdecydowanie nie jest. Nawet nie wiem, czy potrafiłbym przekonać wyborców, żeby na mnie głosowali.

Mój głos miałbyś na pewno.

Ale nie z każdym tak mi się rozmawia, jak z Tobą (śmiech).

Na dobrą sprawę aktor niewiele się różni od polityka. Jedna i druga profesja wymaga umiejętności autoprezentacji, opanowania języka ciała, sztuki operowania słowem...

Oczywiście, nawet nasze spotkanie przebiega według pewnego rytuału. Gdy jakiś dziennikarz prowadzi ze mną wywiad, nie mogę dać mu do zrozumienia, że nudzą mnie jego pytania. Z drugiej strony wiem, że nie mogę udzielać na nie nudnych odpowiedzi. Odgrywam swoją rolę (śmiech). Ty masz za zadanie wytrącić mnie z równowagi, wybić z rytmu, a moim celem jest sprawić, byś uwierzyła, że Ci się udało (śmiech). Oboje wiemy, jak to działa, to taka niepisana umowa.

Dobrze więc, żeby wybić Cię z rytmu, zapytam wprost: czy uważasz, że film na temat mało znanego epizodu z dawno minionych czasów Zimnej Wojny kogokolwiek dzisiaj obchodzi?

A dlaczego nie?... Pytam poważnie. Współczesne kino dysponuje niesamowitymi środkami technicznymi, na ekranie pokazać można dosłownie wszystko. Można osuszyć jezioro Michigan, wypełnić całą przestrzeń cukrową pianką, wrzucić w to dinozaury, które potem przeskoczą jednym susem na Marsa. Żaden problem. Nie mam nic przeciwko takim pomysłom, w końcu kino to sztuka wyobraźni. Ale czasami te wszystkie wizualne fajerwerki zaczynają już nużyć. Człowiek chce obejrzeć coś prawdziwego, coś, co ma związek z rzeczywistością. Niedawno na przykład olbrzymie wrażenie zrobił na mnie "Motyl i skafander". Julian Schnabel w przejmujący sposób opowiedział prawdziwą historię. Przeżyłem ten seans o wiele bardziej, niż gdybym oglądał nie wiadomo jak rozbudowaną superprodukcję z mnóstwem efektów specjalnych. Dlatego jestem spokojny o to, że takie filmy, jak "Wojna Charliego Wilsona", też znajdą swoich widzów. Bo pokazują coś, co wydarzyło się naprawdę. A nie od dziś wiadomo, że najlepsze scenariusze pisze samo życie.

Wybacz, muszę Cię o to spytać: jak udało Wam się namówić do współpracy Julię Roberts? I oczywiście jak Ci się z nią pracowało?

Julia i Mike (Nichols - Y. Cz.-H.) to starzy przyjaciele. Nakręcili razem "Bliżej" i od tamtej pory rozumieją się bez słów. To Mike zaproponował, by zaangażować ją do tego filmu. Spytałem: "Dobra, to który z nas do niej zadzwoni? Ty czy ja?". Wypadło na mnie. Okazało się, że Julia już przeczytała scenariusz i zgodziła się od razu. Mike mnie nabrał, nie miałem pojęcia, że rozmawiał z nią już wcześniej. A jak nam się pracowało?... Cóż, Julia to po prostu... Julia. Wspaniały człowiek, wspaniała kobieta i wspaniała aktorka. A jednocześnie nie zależy jej na tym, by za wszelką cenę być gwiazdą. To osoba z wielką klasą i niewielkimi wymaganiami. Bardzo rzadka i cenna kombinacja. No a poza tym nie najgorzej wygląda (śmiech). Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy razem, teraz jednak wiem, że gdyby tylko znów nadarzyła się taka okazja, to zgodziłbym się bez wahania.

Dzięki temu filmowi udało Ci się osiągnąć to, o czym inni mogą jedynie pomarzyć: całowałeś się z Julią Roberts. Czy zostały Ci jeszcze jakieś inne marzenia?

Oczywiście! Marzę o tym, by pocałować Julię jeszcze raz (śmiech). Nie, bez żartów, to był zaledwie jeden mały buziak, nawet się porządnie nie objęliśmy. Podobało mi się, jak chwyciła mnie za tyłek (śmiech). Od tamtej pory go nie umyłem (śmiech)...

A tak poważnie?

Tak poważnie, to niezbyt często kieruję się w życiu marzeniami. Wierzę w uśmiech losu, w to, że któregoś dnia fortuna się do mnie uśmiechnie. Niektóre pragnienia spełniają się, jeśli ciężko nad tym pracujemy, inne zaś wciąż pozostają w sferze fantazji. Jedyny cel, jaki sobie postawiłem, to nie stracić entuzjazmu i zaangażowania w swoją pracę. A także utrzymać właściwą równowagę pomiędzy graniem w filmach a prywatnością.

Nie uwierzę, że nie masz żadnych ukrytych pragnień. A gdybyś miał naprawdę dużo, dużo wolnego czasu, co byś najchętniej robił?

Nauczyłbym się dwóch rzeczy: grać na basie i mówić po niemiecku.

Słucham???

No co? (śmiech) Pytałaś, więc odpowiadam. Gitara basowa ma tylko cztery struny, więc powinno pójść łatwiej (śmiech), zwłaszcza że nie gra się akordów. A jeśli posłuchasz tych najlepszych rockowych piosenek, to od razu się zorientujesz, że w pierwszej kolejności dociera do Ciebie linia basu. Cała ta sekcja rytmiczna. Bas to jest coś, dzięki czemu piosenka żyje. Cała reszta to wypełniacze. A co do niemieckiego, to czytałem gdzieś, że ten język ma najmniejszy na świecie zasób słów (śmiech) Po prostu nowe wyrazy tworzy się, zlepiając ze sobą istniejące już słowa, aż do skutku. Zdarza się jednak, że czasownik znajduje się dopiero na końcu i dopiero wtedy wiadomo, co dany wyraz znaczy (śmiech). Ten język musi być o wiele łatwiejszy, niż takie, w których trzeba nauczyć się całego mnóstwa różnych słówek. A poza tym niemiecki brzmi strasznie fajnie. Tak konkretnie, po męsku. Kiedy po raz pierwszy trafiłem do Niemiec, zorientowałem się, że wylądowałem na czymś, co nazywa się "Flugplatz". A w hotelu dowiedziałem się, że mogę zamówić sobie na śniadanie "flaumenkompott". Po prostu nie mogłem się powstrzymać, żeby nie sprawdzić, co to takiego. Wiesz, jakie to uczucie zadzwonić do recepcji i zapytać: "Gdzie mój flaumenkompott?" (śmiech).

To, zdaje się, kompot ze śliwek.

Zgadza się. A kto nie lubi śliwek? (śmiech) Dlatego, gdybym miał mnóstwo wolnego czasu, zapisałbym się na kurs gry na basie i zajęcia z niemieckiego.

Wróćmy do filmu. Wspomniałeś, że Charlie Wilson miał to i owo na sumieniu. Mam jednak wrażenie, że odrobinę podkoloryzowaliście te jego grzeszki...

Wprost przeciwnie: wiele rzeczy złagodziliśmy! Charlie naprawdę lubił się zabawić, a nie wszystko można było pokazać na ekranie. W jego biurze zawsze było pełno atrakcyjnych dziewczyn - nazywano je "Aniołkami Charliego" (śmiech). Nie należały do jego haremu - tak przynajmniej on zapewnia - ponieważ miał w pamięci zasadę: "Nie bierz d... ze swej grupy". Po prostu lubił otaczać się pięknymi kobietami, a one uwielbiały jego towarzystwo. Nie pytaj mnie, na czym to polega, bo sam nie mam pojęcia. Ten facet po prostu nigdy nie przejmował się zanadto przepisami. Potrafił prowadzić samochód ze szklanką szkockiej w ręku. Król życia! I tak zostało do dziś.

Naprawdę? Przecież dawno stuknęła mu siedemdziesiątka...

Musiałabyś go zobaczyć! Pamiętam, kiedy odwiedził nas w firmie... Burza włosów na głowie, niedopasowane ciuchy, spodnie na szelkach, firmowe buty... Przegadaliśmy wtedy kilka godzin, a po jego wyjściu wszystkie kobiety dosłownie piszczały z zachwytu, jaki to uroczy człowiek. Niesamowite! Gdybym wiedział, jak się nazywa to magiczne "coś", co ten facet w sobie ma, to natychmiast zamówiłbym sobie podwójną porcję. Charlie Wilson to po prostu prawdziwy mężczyzna.

Dobrze wiedzieć, że stary lew nie stracił grzywy. Ale nie przesadzaj z tą kokieterią, ludzie przecież Cię uwielbiają!

Nie wiem, jak to się stało, ale z jakiegoś powodu uchodzę w Hollywood za miłego faceta i nawet jeśli gram najgorszego drania, to ludzie i tak interpretują to na moją korzyść. Grałem na przykład mordercę, który zabił dwanaście osób. Jednemu facetowi strzelił prosto w łeb. Po filmie słyszałem: "No tak, ale to byli źli ludzie, a twój bohater to taki wrażliwy człowiek". Albo z innej beczki: zagrałem strażnika więziennego, który nadzoruje egzekucje. Potem mówili: "No tak, ale to wszystko w słusznej sprawie. I twój bohater ma wyrzuty sumienia". I bądź tu, człowieku, mądry (śmiech). Podejrzewam, że to wszystko dlatego, że za wszelką cenę unikam nudy. Nie chcę zanudzać innych i nie chcę nudzić się sam. I to nie dlatego, że jestem aktorem. Gdybym pracował w Fed-Eksie, zapewne byłbym najweselszym kurierem w historii tej firmy. To po prostu kwestia usposobienia. Wiem oczywiście, że życie to nie zabawa i nie da się imprezować każdego dnia, ale z drugiej strony nie można też bez przerwy się frustrować. Kto chciałby dożyć osiemdziesiątki jako stary nudziarz? Ja na pewno nie. Już wolę balować jak Charlie Wilson. Z tą różnicą, że ja nie pijam Chivas Regal.



[Yola Czaderska-Hayek]