Ridley Scott gościem Yoli 2008-11-20



Yola Czaderska-Hayek: Realizując "W sieci kłamstw", po raz kolejny spotkałeś się na planie z Russellem Crowe'em. Tym razem jednak w Waszej ekipie pojawił się nowy, ważny gracz: Leonardo DiCaprio. Jak wyglądały Twoje relacje z obydwoma aktorami? Leo nie bał się, że będziesz faworyzować Russella?

Ridley Scott: W ogóle nie było takiego problemu. Leo doskonale wie, jakie są zasady gry w zespole i ani razu nie próbował skupić na sobie uwagi. To znakomity aktor, a do tego zawodowiec z olbrzymim doświadczeniem. Przyznaję, że miałem wobec niego całkiem spore oczekiwania, ale ku swemu zaskoczeniu dostałem znacznie więcej, niż się spodziewałem. Leonardo całkowicie zaangażował się w budowanie swojej postaci. Chciał, żeby wszystko wypadło jak najlepiej i nie starał się zdominować całego projektu. To olbrzymia zaleta, dlatego że - jak już wspomniałem - film to praca zespołowa.

Na pewno jednak musiało minąć trochę czasu, zanim zaczęliście się w pełni rozumieć. Tymczasem z Russellem znacie się już jak stare małżeństwo...

Owszem, i przez to potrafimy także kłócić się jak stare małżeństwo. On siedzi naburmuszony i mruczy coś pod nosem, a ja przewracam tylko oczami. A w samym środku tego wszystkiego stoi przerażony Leo i myśli: "Rany boskie, co ja tu w ogóle robię?". (śmiech) Muszę przyznać, że wielokrotnie potrafił załagodzić nasze sprzeczki.

W jaki sposób?

Po prostu zaczynał nas przedrzeźniać. Ma do tego niesamowity dryg, powinien grać w komediach. Kiedy zaczynał robić miny, po prostu żaden z nas nie był w stanie zachować powagi. Ten chłopak ma fantastyczne poczucie humoru. A jednocześnie podchodzi do życia z olbrzymią powagą.

Jakim cudem nauczył się mówić tak płynnie po arabsku?

Też się nad tym zastanawiam. Po prostu ma talent do języków. Arabski może przyprawić o ból głowy. Na przykład z francuskim jest prosta sprawa: wystarczy zamiast "r" mówić "h" - phoszę bahdzo - i po kłopocie. Hiszpański też jest w miarę łatwy. Tam wszyscy seplenią. Swoją drogą, to się podobno wzięło stąd, że któryś z dawnych królów Hiszpanii seplenił i przez to wszyscy jego poddani też musieli zacząć (śmiech). Nie, naprawdę tak słyszałem!... No, a z arabskim zaczynają się kłopoty. Jedyne, co człowiek może zrobić, to po prostu zapamiętać brzmienie słów i starać się je w miarę dokładnie naśladować. I nie próbować się domyślać, co który wyraz znaczy (śmiech). Leo poradził sobie świetnie. Myślałem, że będzie mu potrzebne długie szkolenie, a tymczasem trzask, prask - nauczył się wszystkiego z marszu.

Jednym słowem, byłby z niego świetny agent CIA?

To nie przypadek, że tacy ludzie, jak on, zostają gwiazdami. Zresztą niechętnie używam słowa "gwiazda", bo niesie ono ze sobą jakiś negatywny wydźwięk. Leonardo jest przede wszystkim piekielnie inteligentnym człowiekiem. Kiedy ma do czynienia z jakimś zagadnieniem, stara się przeczytać absolutnie wszystkie książki, jakie powstały na ten temat. Na planie okazywało się czasami, że na temat sytuacji w Iraku i Jordanii wie więcej ode mnie. To było strasznie wkurzające (śmiech). Ale przyznaję, że dzięki temu trochę się u niego podszkoliłem.

"W sieci kłamstw" to kolejny film, który kręciłeś w Maroku. Czemu akurat tam?

Chciałem znaleźć jakieś inne plenery. Pojechałem do Dubaju i Abu Dhabi, ale tam powiedzieli mi "nie" (śmiech). Po rozmowie z królem sprawa została przekazana ministrowi spraw wewnętrznych i właściwie już wtedy wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie. Król jest miłym człowiekiem i nie chce zrażać do siebie ludzi odmową. Od tego właśnie ma ministra. Z kolei z władzami Maroka jestem już zaprzyjaźniony. Król prosi tylko, żeby pokazać mu scenariusz. I jeśli mu się podoba, dostajemy pozwolenie na zdjęcia.

Jednym z motywów, które pojawiają się w filmie, są egzekucje rejestrowane na taśmie i emitowane w Internecie. Zetknąłeś się z takim zjawiskiem w rzeczywistości?

Wiem, że takie filmy istnieją, ale nigdy w życiu, za żadne skarby nie chciałbym żadnego z nich obejrzeć. Wierzę w przeznaczenie - i w to, że zarówno dobre, jak i złe uczynki kiedyś do nas wrócą. Oglądanie czyjejś egzekucji wydaje mi się niegodziwe. Nieraz słyszałem propozycje: "Jeśli chcesz obejrzeć coś takiego, to za chwilę ściągnę to z sieci". Swoją drogą przeraża mnie sam fakt, że takie materiały są tak łatwo dostępne... Zdecydowałem się wykorzystać ten motyw w filmie ze względów psychologicznych. Na początku opowieści widzimy salę tortur, w której "nasi" ludzie przesłuchują podejrzanych o współudział w terrorystycznych zamachach. Pod koniec zaś mamy do czynienia z lustrzanym odbiciem: to ci źli torturują naszego bohatera. Te sceny wyglądają bardzo podobnie, tyle że za pierwszym razem nic nas nie obchodzi ból ludzi bitych kijami do krykieta. Dopiero gdy "nasz" człowiek trafia na przesłuchanie, zaczyna do nas docierać, jak to naprawdę wygląda. Do tego momentu tortury mogły wydawać się jedynym skutecznym sposobem wydobywania zeznań. Trochę gorzej jest, kiedy to za nas się zabierają.

Uważasz, że powinno się zrezygnować z brutalnych przesłuchań?

Nie o to chodzi. Człowiek poddany torturom powie wszystko, byleby tylko uniknąć bólu. A "wszystko" niekoniecznie oznacza "prawdę". Tymczasem w tej branży nie chodzi o to, by kogoś zakatować, ale by wydobyć z niego zeznanie, wyciągnąć informację. A do tego służą subtelniejsze środki. O tym właśnie Hani, szef jordańskich służb specjalnych, opowiada Ferrisowi, potem zaś widzimy w praktyce, jak można złamać człowieka tak sprytnie, by nawet nie spadł mu włos z głowy. Słyszałem też o innej historii: Jordańczycy złapali kiedyś terrorystę podejrzanego o wysadzenie autobusu pełnego ludzi. Facet nie chciał się przyznać. Przyprowadzili więc jego żonę i zaczęli ją wypytywać o zwyczajne detale z ich życia małżeńskiego. A jednocześnie pokazywali jej na ekranie zdjęcia zakrwawionych strzępów ciał zrobione po wybuchu. W pewnym momencie kobieta nie wytrzymała psychicznie. Błagała przesłuchujących, by nie zadawali pytań o męża, bo jej obowiązkiem jako żony jest milczenie. Gdyby cokolwiek im wyjawiła, splamiłaby się grzechem. Odparli: "Grzeszysz właśnie teraz, skoro twój mąż jest dla ciebie ważniejszy od twojego Boga". Załamała się wtedy kompletnie. Po czym chwilę później wyśpiewała wszystko, co tylko jordański wywiad chciał wiedzieć.

Zawsze miałam wrażenie, że zawód szpiega uczy przede wszystkim kłamstwa. Tymczasem Hani kłamstwa wręcz nienawidzi...

Hani to niezwykle ciekawa postać, posługuje się zupełnie innymi metodami, niż agenci CIA. Owszem, w konfrontacji z przeciwnikiem gotów jest posunąć się bardzo daleko, ale jeśli chodzi o współpracę, stawia przede wszystkim na absolutną szczerość. Podczas pierwszej rozmowy z Ferrisem oświadcza: "Możesz mi powiedzieć cokolwiek, mój drogi, bylebyś mnie tylko nie okłamał". Zdaje sobie sprawę, że już w samą profesję agenta wpisane jest kłamstwo i dwulicowość. Mimo to daje bohaterowi szansę. Dostrzega w nim jakiś rys szlachetności. Niestety, dylemat polega na tym, że Ferris odpowiada bezpośrednio przed Edem Hoffmanem, ten zaś dawno już zapomniał, co to znaczy mówić prawdę.

Mam wrażenie, że Ty w swoich filmach również brzydzisz się kłamstwem. Udaje Ci się tworzyć opowieści, które trafiają do gustu masowej widowni, ale nie grasz "pod publiczkę", nie przestajesz być sobą. Jak udaje Ci się pogodzić artystyczną wierność sobie z komercyjnym sukcesem?

Za każdym razem ryzykuję. Nigdy nie mam pewności, że mój kolejny film się sprzeda. Czasem się udaje, czasem nie. Niektóre z moich produkcji przepadły z kretesem - na przykład "Dobry rok", w który włożyłem sporo serca. Czasami sukces przychodzi z opóźnieniem, jak w przypadku "Łowcy androidów". Tuż po premierze to była niemal całkowita klapa, a minęło głupie 25 lat i proszę, oto szacowny klasyk (śmiech). Zawsze zależy mi na tym, aby film, niezależnie od tematu, mógł zainteresować widzów. Nie pociąga mnie idea kina niszowego, robionego dla pięciu osób na krzyż. Filmy są po to, by je oglądać. Jasne, można nakręcić jakąś wielce artystyczną opowieść, dajmy na to, o szydełkowaniu. Ale kto kupi bilet na coś takiego? Przyznam Ci się, że za każdym razem, gdy przychodzą mi do głowy pomysły tego rodzaju, wolę wstać z fotela i pograć w tenisa. Mam pewność, że przynajmniej sztuka na tym nie straci (śmiech).

Każdy Twój kolejny film jest inny od poprzedniego. Jakie masz teraz plany?

Mam wypełniony grafik na cztery lata naprzód. W styczniu przenoszę się do Anglii, gdzie będziemy robić film o tym facecie z łukiem - domyślasz się, o kim mowa [chodzi oczywiście o Robin Hooda i film "Nottingham" - Y. Cz.-H.]. Potem w październiku jadę do Rosji - a jak się nie uda, to do Budapesztu, który będzie udawał Rosję - i tam zacznę kręcić adaptację powieści "Ofiara 44". Scenariusz jest już napisany. W kolejce czekają jeszcze dwa projekty: "Monopoly" w konwencji science-fiction i "Gucci", historia potężnej rodziny dyktatorów mody. Cały czas chodzi mi po głowie niezrealizowane marzenie: chciałbym kiedyś nakręcić western. Ale jakoś nie ma po temu okazji.

Czy "Gucci" zapowiada się na sagę kalibru "Ojca chrzestnego"?

Tak to chcemy rozegrać. Cała historia zacznie się od przedstawienia ojca rodu, Rodolfa, a także jego żony, szwajcarskiej aktorki, która mając zaledwie 31 lat, zmarła na raka. Potem na scenę wkracza syn, Maurizio. Nikt nie sądził, że to właśnie on przejmie rodzinne imperium, a jednak tak się stało. Niestety, za jego rządów firma przeżyła bardzo ciężki okres i zaczęła podupadać. W grę weszło dodatkowo nieudane małżeństwo. Fabuła kończy się w momencie, gdy Maurizio Gucci zostaje zamordowany na schodach prowadzących do własnego biura.

Wspomniałeś wcześniej, że kręcenie filmu to gra zespołowa. Podejrzewam więc, że dobierasz sobie ludzi, z którymi Ci się najlepiej pracuje. Możesz opowiedzieć, jak wspominasz współpracę ze Sławomirem Idziakiem? Jak się poznaliście?

Zacznę trochę okrężnie: od lat staram się śledzić na bieżąco, co ciekawego dzieje się we współczesnym kinie. Nie zawsze mam, niestety, czas, żeby oglądać wszystkie filmy. Dlatego trzymam w biurze cały stos zaległych płyt DVD. Czasem ja je przeglądam, czasem ktoś z moich ludzi - mam cały zespół, który wynajduje różne niskobudżetowe, niezależne produkcje i sprawdza, co jest tam godnego uwagi. Bo szczerze Ci powiem, że jeśli szukasz dobrych operatorów czy montażystów, to właśnie w kinie niezależnym. Tam mają szansę pokazać swoją indywidualność, a nie w wielkich superprodukcjach. W ten sposób odkryłem dla siebie twórczość Michaela Winterbottoma - dla mnie to jeden z najlepszych brytyjskich reżyserów. Szczególnie zachwyciły mnie dwa filmy: jeden to "Kodeks" ... Jaki tam był numer? 43? 49?

"Kodeks 46".

Rzeczywiście. A drugi też się jakoś dziwnie nazywał: "Kocham Cię" czy jakoś tak...

"Pragnę Cię".

Właśnie! Kiepski tytuł (śmiech). W tym drugim filmie autorem zdjęć był Sławomir Idziak. Spodobała mi się jego praca. Zacząłem się zastanawiać, czy nie zaangażować go do realizacji "Helikoptera w ogniu". Zadzwoniłem do niego, zaczęliśmy rozmawiać... Spytałem, jak określiłby swój charakter. Odpowiedział: "Wybuchowy". Stwierdziłem: "I o to chodzi". Na plan "Helikoptera..." przywiózł ze sobą ekipę z Polski. Rany, co to było! Zupełnie jakby nagle wpadł na akcję oddział komandosów. Byli niesamowici, poruszali się z szybkością światła. Z wielką chęcią nakręciłbym jeszcze jakiś film ze Sławomirem. Jest tylko jeden problem.

Jaki?

Ja bardzo lubię plenery w ciepłych krajach, a Sław ich nienawidzi. Kiedy kręciliśmy zdjęcia w Maroku, bez przerwy narzekał: "Nie cierpię słońca" (śmiech). To jest facet, który uwielbia, jak deszcz mu kapie na głowę. Serio! Mam więc nadzieję, że kiedyś znajdziemy taki film, który nas pogodzi.


[Yola Czaderska-Hayek]